Już w najbliższą niedzielę, 6 października, na sanockim Rynku zaprezentuje się Teatr Hom w sztuce "Monsieur Charlie".
Start o godz. 18:00. Wstęp wolny.
Recenzja spektaklu Teatru HoM “Monsiur Charlie” autorstwa Georginy Gryboś z Literacka Kavka.
Być jak Charlie
"Poczuć się jak bohater niemego kina, przenieść się do czarno – białego obrazu z początku XX wieku, uśmiechnąć się pod nosem mimo widocznej i przeszywającej nostalgii – tego wszystkiego mogłam doświadczyć oglądając spektakl teatru z Tych – HoM.
Wstyd się przyznać jak niewiele wiem o Charliem Chaplinie. Jestem już pokoleniem, które wzrastało w fascynacji kolorowym, udźwiękowionym kinem. Na moich oczach pojawiały się coraz lepsze efekty specjalne, a katorżniczą pracę scenarzystów, kostiumologów i artystów wszelkiej maści zastępowały efekty wykonane techniką komputerową.
Teatr, który pojawiał się w Polsce w postaci przedziwnego tworu, jakim stał się teatr telewizji nie był ani teatrem, ani filmem – mnie przynajmniej nie zachęcał do żadnej z części składowych. Jednak Charlie Chaplin przeniósł na duży ekran teatr, z którego „wyszedł”, a ekspresja, którą nieprzeciętnie wyrażał nie razi do dnia dzisiejszego.
Chaplin już przed emigracją do Stanów Zjednoczonych miał w głowie wykreowaną koncepcję włóczęgi, w którego wcielał się później niezliczone ilości razy. Nie ma wątpliwości, że stworzył najbardziej rozpoznawalną postać filmu. Jego zbyt duże spodnie, pobielona twarz i charakterystyczny wąsik zawsze rozpoznajemy, mimowolnie się uśmiechając.
Stworzenie przez Jakuba Kabusa spektaklu „Monsieur Charlie” jest nie tylko hołdem dla wielkiego artysty, jest nie tylko fascynacją reżysera osobą Chaplina, ale też niezwykłą podróżą w czasie, którą zaserwował dzięki połączeniu pantomimy, obrazu i muzyki.
Ta dychotomia, którą obserwowałam na scenie była niezwykła. Z jednej strony mogłam patrzeć na realnych (żywych) aktorów, którzy porywali ekspresją (doskonały odtwórca Chaplina!), z drugiej patrzyłam na tło (niejako scenografię), którą tworzył film.
Jednak oba te elementy współgrały ze sobą i uzupełniały się, co dawało efekt przenikania, poszerzania możliwości percepcji. Etiudy odgrywane przez aktorów są inspirowane filmami Chaplina, o czym mówi w wywiadach sam twórca, jednak nie są one wiernym odwzorowaniem poszczególnych scen.
To zbiór impresji połączony romantycznym wątkiem. Nie jest to jednak czarno – biały (nomen omen) wydźwięk. Ta wspominkowa podróż jest też zabawna w ten subtelny sposób, który kiedyś kreował Chaplin. Ten ukłon w stronę oryginału jest tu jak najbardziej na miejscu.
Zupełnie zauroczył mnie ten spektakl - nie silący się na novum, na prześcignięcie pierwowzoru; spektakl nie stał się też pastiszem, albo wielkim żartem, nieudolną próbą zbliżenia się do oryginału. Aktorzy są ekspresyjni, zaangażowani, przerysowani, ale w sposób przystający do formy, którą prezentują.
Wszystko zdaje się być na miejscu. Wszechobecna biel I czerń, światło i szczególny, muzyczny element, dzięki któremu spektakl wydał mi się jeszcze bardziej interesujący – obecność tapera.
Ten zapomniany już zawód – jeśli tak mogę określić to zajęcie – to akompaniator filmowy. Kto z nas uczestniczył w oglądaniu filmu niemego przy dźwiękach muzyka, przeważnie pianisty podgrywającego dla publiczności? Oczywiście tempo, nastrój, rodzaj akompaniamentu był dostosowany do scen, które publiczność widziała na ekranie. Jakaż to piękna pochwała historii.
Próbując znaleźć odpowiednie słowa do opisania spektaklu szperałam w sieci. Trafiłam na wywiad z reżyserem spektaklu – powstał on nie tylko z powodu fascynacji reżysera postacią Charliego Chaplina, ale też jako spektakl dla osób głuchych i niedosłyszących. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że czasem słowa są tak bardzo przereklamowane, a siła obrazu wydaje się być nieoceniona.
Pozostaję zatem pod ogromnym wrażeniem pracy Teatru HoM, koncepcji oraz świata, w który mogłam się przenieść. Mimo, że nie jestem śmieszkiem, to uśmiechałam się cały czas – być może to zasługa Charliego, który tak jak w filmach niósł ze sobą nie tylko radość, ale też nostalgię i pewną nienazwaną dozę smutku".